Umarli mają głos, Marek Krajewski, Jerzy Kawecki



 "Żadne nieszczęście nie jest ciężkie, jeśli spotyka nas jako ostatnie" - Seneka


Marek Krajewski, autor bestsellerowych powieści kryminalnych, we współpracy ze swoim wieloletnim konsultantem, wybitnym medykiem Jerzym Kaweckim, sięgnął do najbardziej niewyczerpanego źródła natchnienia - do rzeczywistości. Mówi się wszakże, że to życie pisze najbardziej niesamowite scenariusze, i jak widać coś w tym jest. Łącząc kunszt literacki z wieloletnim doświadczeniem panowie stworzyli zbiór dwunastu opowieści, których wspólnym mianownikiem jest zatem samo życie. 



Jerzy Kawecki jest starszym wykładowcą w Katedrze i Zakładzie Medycyny Sądowego Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu oraz biegłym sądowym. Przeprowadził w życiu mnóstwo autopsji, widział wiele ofiar rozlicznych zbrodni, obserwował długotrwałe śledztwa, polityczne przepychanki i spory na szczeblach decyzyjnych. Zna prokuratorów, adwokatów, sędziów. Poznał mechanizmy rządzące wymiarem sprawiedliwości niejako od środka i opowiedział o nich uznanemu pisarzowi. Duet zapewnia doskonałą rozrywkę zarówno dla wielbicieli literatury faktu, medycyny sądowej, jak i kryminału. "Umarli mają głos" to efekt zetknięcia się prawdy z fikcją, autentyczności z fałszem, fantazji z rzeczywistością. Wydarzenia z życia wzięte ukazane za pośrednictwem wybitnego autora w prozatorski, fabularyzowany sposób to niejako gwarancja dobrej historii. Obietnice na okładkach tylko pobudzają apetyt na doskonałą w swej formie i treści lekturę.


Obiecanki, cacanki.

W książce "Umarli mają głos" owszem, mamy historie z polskiego podwórka, mamy prawdziwe zbrodnie. Właściwie chwała bogom, że „nasze” morderstwa w niczym nie przypominają zbrodni serwowanych przez seriale kryminalne i filmy akcji - wolę czuć się bezpieczna we własnym kraju i czuć tę nieco naiwną pewność, że wszyscy seryjni mordercy siedzą w Ameryce. A jednak, sugerując się chwytliwymi hasłami na okładce, spodziewałam się opowieści co najmniej na miarę "CSI Miami". Miały przecież mrozić mi krew w żyłach! Miały mną wstrząsnąć! Choć Kawecki w niczym nie przypomina Horatio Caine'a, to zakładałam, że opisane historie sprawią, że szczęka opadnie mi do samej podłogi.
Ostatecznie zamiast tego, co obiecały blurby, dostałam opowieści rodem z miesięczników kryminalnych w typie "Detektywa". Ja tam lubię te historyjki i do tej pory kupuję te czasopisma, ale po tej książce spodziewałam się czegoś więcej. Tylko dlatego, że więcej mi obiecano. Do głowy przychodzą mi teraz różne powiedzonka: Z wielkiej chmury mały deszcz. Albo: Krowa, która dużo muczy, mało mleka daje. I jeszcze... srutu-tutu, majtki z drutu.

Abstrahując od kwestii okładkowych polecanek, nieadekwatnych zupełnie do treści, samo wnętrze książki sprawia przyjemność. Nie ma tu niestworzonych historii, są raczej zbrodnie "zwyczajne" - jakkolwiek by to nie brzmiało, bowiem każda zbrodnia, każda śmierć, każdy gwałt i każde morderstwo jest przerażające i godne potępienia. W odniesieniu do innych pozycji tego typu historie duetu Kawecki & Krajewski niezbyt się wyróżniają. Cóż, jaki kraj, tacy mordercy, choć Katarzyna Bonda w swoich dokumentalnych książkach ukazała coś więcej, bazując przecie na podobnym materiale źródłowym. Sposób opisu jest zbliżony do treści artykułów we wspomnianych wyżej czasopismach detektywistycznych, aczkolwiek pod względem literackim jest o kilka stopni wyżej, choć znalazłam kilka baboli i literówek. Macham ręką, bowiem od jakiegoś czasu zaczynam zauważać, że poprawność językowa odchodzi do lamusa, cóż, taki znak naszych czasów, a może wpływ obecnej prezydentury.
Z kolei narrator (którym jest Krajewski) nie wstydzi się przyznać do niewiedzy, zaś opowiadający – Kawecki – cierpliwie opisuje meandry swojej pracy. Ze zdumiewającą pieczołowitością snuje swoje wspomnienia, wszakże każdy jeden trup opisany w książce leżał na jego stole sekcyjnym. Miewamy tu momenty szalenie sugestywne, a opisy aż zanadto obrazowe („Z rozciętego brzucha, lekko wznoszącego się w nieregularnym oddechu, wylewały się śliskie skręcone pętle jelit”). Mamy również momenty zwątpienia, zrozumiałe dla osób parających się tak trudnym – pod względem zarówno intelektualnym, jak i emocjonalnym – zawodem. Podobała mi się szczerość Krajewskiego, kiedy opisywał swoją własną drogę w tworzeniu fikcyjnych rzeczywistości i zdradzał, co czuł, gdy opisywał zapach nieboszczyków, których nigdy nie wąchał i wygląd trupiej skóry, której nigdy nie oglądał – do czasu, oczywiście, współpracy z Kaweckim. Krajewski ma ogromne zaplecze literackie i jest dobrym rzemieślnikiem, zaś Kawecki - z tego, co można wykoncypować z treści - świetnym gawędziarzem i we dwóch, łącząc siły i wzmacniając wzajemnie swoje najmocniejsze strony, sięgnęli daleko, tworząc zbiór historii pretendujący do kanonu literatury faktu.


Dobry temat i odpowiednie podwaliny historii nie zawsze wystarczą do stworzenia dzieła godnego zachwytu. Kolejne opowiadania czytałam przy porannej kawie, bez szczególnej ekscytacji, i choć zazwyczaj dopisek "oparte na faktach" sprawia, że bardziej emocjonalnie podchodzę do poznawanych historii, to tutaj nawet świadomość prawdziwości tych zdarzeń nie stanowiła wystarczającego bodźca, by mnie poruszyć. Może jest to kwestia znieczulenia, może przyzwyczaiłam się niejako do papierkowej zbrodni (w końcu tyle o niej czytam), ale sądzę, że w tym wypadku zawodzi po prostu sposób opisu. Mam wrażenie, że sami autorzy nie czuli tej treści, nie wczuli się w nią, nie oddali całych siebie do zrelacjonowania przerażających przecież zdarzeń. Mając taką podkładkę, ba, mając niemalże trupa pod ręką – czy choćby jego wspomnienie - i dysponując tak niebagatelnym talentem do snucia makabrycznych historii, z łatwością powinno autorom przyjść ubarwienie rzeczywistości i obleczenie jej fabularnym całunem, prawda? Trudno dostrzec energię, która powinna wyzierać z tych opowiadań, jeszcze trudniej zauważyć fascynację i przekonanie narratora. Pomimo dużego kalibru tych historii (czasami dosłownie), niewiele się one różnią od protokołu z miejsca zbrodni, od relacji pozbawionej literackiego szlifu, od płytkiego zeznania, w którym zabrakło specyficznej głębi, charakteryzującej dobrą opowieść. Język, styl, fabuła, dialogi, opisy miejsc i zbrodni, etapów śledztwa - to wszystko jest dostateczne. A jednak czegoś brakuje. 


Wielokrotnie odniosłam wrażenie, że te opowieści zostały spisane pro forma. Nie przekonały mnie, nie zafascynowały, nie przeraziły. Nie zachwyciły ani literacko, ani fabularnie; na domiar złego nadmiar nieprzetłumaczonych sentencji łacińskich i wykwintnych powiedzonek nie ułatwiają sprawy - gdy czytam określenia, których nie rozumiem, czuję frustrację. Przypisy zawsze są mile widziane, zwłaszcza w literaturze faktu. Ponadto zdaje się, że prym wiedzie tu nie zbrodnia jako taka, a geniusz osoby Jerzego Kaweckiego - z większości opowiadań wyziera bowiem pewność, iż gdyby nie jego ponadprzeciętna wiedza, dryg kryminalistyczny, umiejętności dedukcji zawstydzające samego Sherlocka Holmesa, to żadna z tych spraw nie miałaby finału (poza jedną, pierwszą, której nigdy nie rozwiązano). Nie neguję mądrości Kaweckiego, wręcz przeciwnie, podziwiam jego spryt, ale nie o nim miała być ta książka, prawda? To zupełnie tak, jakbyście dostali na deser rozpływającą się w ustach pyszną szarlotkę, podczas gdy zamawialiście tiramisu. Absolutnie nie żałuję, że je przeczytałam - jak pisałam powyżej, są na tyle niezobowiązujące emocjonalnie, że doskonale nadają się do zapełnienia krótkich odcinków wolnego czasu w ciągu przepełnionego obowiązkami dnia. Ta ambiwalencja wynika z tego, iż rzeczywistość nie sprostała oczekiwaniom; ostatecznie książka jest niezła, ale mówiąc kolokwialnie, szału nie ma, dupy nie urywa. Problem w tym, że pospolitość tej pozycji i jej niecharakterystyczność (wbrew pozorom) sprawią, że już za miesiąc nie będę pamiętała ani jednej spośród dwunastu opisanych historii. Historii, które wedle blurba mają zmrozić mi krew w żyłach. Największe rozczarowanie kryje się zatem w otoczce tej pozycji. I jeśli ktoś mi powie, że niezadowolenie z lektury jest tylko i wyłącznie moją winą, chętnie zacytuję Jerzego Kaweckiego: „Zakotwiczenie to po prostu czyjaś sugestia (…) Utknie w twojej głowie jak kotwica i zatrzyma inne myśli. Odbierze ci jasność widzenia”. Choć Kaweckiemu chodziło, rzecz jasna, o trupa na stole sekcyjnym i ewentualne sugestie dotyczące tego, w jaki sposób denat zszedł z tego świata, to zakotwiczenie można podpiąć również pod oczekiwania odnośnie lektury. Niespełnionych obietnic mamy dosyć na co dzień w telewizji i życiu, zaś literatura powinna swoje obietnice skwapliwie wypełniać. W to, być może naiwnie, wierzę.

 "Moja praca nauczyła mnie jednego (...) Żeby się niczemu nie dziwić"


Reasumując, "Umarli mają głos" to pozycja, którą mogę polecić fanom Krajewskiego jako uzupełnienie kolekcji oraz wielbicielom literacko nieskomplikowanych opowieści kryminalnych. Zdaje się, że Marek Krajewski fikcyjnie wypada lepiej, niż dokumentalnie. Poszczególne opowiadania z pewnością uprzyjemnią czas miłośnikom krótkich form prozatorskich i prostych historii z życia wziętych. Natomiast ci, którzy oczekują od książki wartkiej akcji i mocnych wrażeń i/lub wykwintnego języka, mogą się zawieść. Generalnie uważam, że "Umarli mają głos" to pozycja, którą można mieć na półce, ale nie trzeba. Osobiście jestem nieco rozczarowana, choć liczne recenzje w sieci przekonują, iż nie mam racji. Kwituję ten fakt wzruszeniem ramion - ile ludzi, tyle opinii, a kto nie jest przekonany, niech po prostu sam przeczyta. Pozostawiam Was z tą zagwozdką, mając jednocześnie przekorną nadzieję, że nie zdarzy się na moim podwórku nic, co mogłoby stanowić treść podobnej książki.


Umarli mają głos. Prawdziwe historie [Marek Krajewski]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

Umarli mają głos
Prawdziwe Historie
Marek Krajewski & Jerzy Kawecki
Wydawnictwo Znak 2015

Komentarze