Zbrodnia w szkarłacie, Katarzyna Kwiatkowska


„Każde z nich mogło to zrobić – zaśmiała się Ewelina i wskazała na Jana: - On też!
- Kamerdyner potwierdził – zauważył Engel – że w chwili strzału pan Morawski był na piętrze.

- A co to za świadek: kamerdyner?”

          Jak wiecie, nie jestem specjalistą w dziedzinie klasycznego kryminału. Powiem więcej, poza pojedynczymi utworami Arthura Conan Doyle’a, Agathy Christie czy kryminałkami Edgara Allana Poego, nie znam zbyt wielu utworów gatunkowych. Powód takich preferencji jest prosty – w literaturze kryminalnej poszukuję energii i bodźców, wynikających czy to z dynamicznej akcji (powieści sensacyjne, szpiegowskie), czy odważnej psychologizacji fabuły (thrillery psychologiczne) lub przepełnionej nowinkami technicznymi ody do postępu (współczesne kryminały policyjno-śledcze). Natomiast klasyczny kryminał opiera się na jednym tylko podstawowym elemencie, a mianowicie: „kto zabił”. Pomimo, że nie jestem wielką entuzjastką takiej literatury, to muszę przyznać, że może być frapująca i istotnie bywa zajmująca (zresztą posiadając Wielką Księgę Wszystkich Dokonań Sherlocka Holmesa sama nieraz sięgam po pojedynczą opowieść i czytam ją do obiadu). Powieść klasyczna jest bowiem powieścią detektywistyczną, opartą na dedukcji i eliminacji, prowadzącą do ujawnienia mordercy i jego motywów, nieraz bardzo skomplikowanych. Brak tu obrazowych i sugestywnych opisów zbrodni, trup jest niekiedy ledwie pretekstem, elementem tła; fabuła skupiona jest na poszczególnych etapach śledztwa i na osobie detektywa. Do cech kryminału classic dorzuciłabym jeszcze: zawoalowany dowcip, utarczki słowne, grzeczność i umiar we wszystkim – te właśnie elementy można uznać za składowe kryminału klasycznego. I choć potrafię go docenić, przyznać mu palmę pierwszeństwa i się przed nim ukłonić, to jednak wolę jego potomstwo. Ponadto czasami klasyczne kryminały mnie zwyczajnie nudzą, a nudy w literaturze nie znoszę.

            „Zbrodnia w szkarłacie” Katarzyny Kwiatkowskiej, choć pisana współcześnie, jest powieścią stylizowaną na klasyczną, co się zwie retrokryminałem. Czas akcji to sam początek XX wieku, miejsce akcji – Jeziory, majątek umiejscowiony gdzieś w Wielkopolsce, pod zaborem pruskim. Główny bohater, Jan Morawski, przybywa do Jezior w celu odnalezienia ukrytego spadku, który ma stanowić posag Heleny Jezierskiej, córki Jerzego i Jerzowej Jezierskich, właścicieli dworu. Skarbu jak nie było, tak nie ma, ale za to pojawia się inna, równie zajmująca zagadka – z pokoju znienawidzonej wdowy po bracie Jerzego dobiega strzał. Zostaje zamordowany Józef Szulc, który przybył do Jezior w charakterze… powiedzmy, windykatora. Okazuje się, że cały majątek Jeziorskich jest zagrożony zajęciem przez bank i, następnie, wykupieniem przez Niemców. A to wszystko przez Jerzego, który chwyta pięć srok za ogon, rozkręcając kolejne biznesy i porzucając jedne na rzecz kolejnych. Bankructwo rodziny skutkuje z jednej strony niemal desperacką próbą wydania córki za mąż, zaś z drugiej… posądzeniem o zabójstwo. Każdy bowiem, kto przebywa w Jeziorach, mógł mieć motyw do zabicia Szulca. Jan, zgodnie ze swoją ciekawską naturą, zacznie węszyć. Dojdzie do wniosku, że Ewelina – znienawidzona hetera – nie mogła zabić Szulca. Nim odkryje prawdę, do pomocy przybędzie niemiecki oficer policji, który przywiezie ze sobą jeszcze więcej zamieszania.
Tyle o fabule, moi drodzy. Choć na pierwszy rzut oka może wydawać się skomplikowana, to wcale taka nie jest. I w tym wypadku jest to nie tyle zaleta, co specyfika tejże książki – zgodnie z wzorcem powieści detektywistycznej „kto zabił” właściwie w tym kontekście się zamyka. Ponadto mamy tu kolejny smaczek, kojarzony tym razem z królową kryminału, Agathą Christie, a mianowicie motyw zamkniętego pokoju. Liczba podejrzanych jest w zasadzie stała i niezmienna, za zabójstwem Szulca mogą stać tylko ci, którzy byli obecni w Jeziorach w czasie, kiedy nieszczęśnik wyzionął ducha. Trudność polega na tym, że każdy ma alibi na ten czas – albo daje je sobie sam, albo zapewnia mu je inny członek rodziny. Przecież nikt nie będzie podważał danego słowa, prawda? I w tym cały szkopuł, bowiem kiedy do dyspozycji ma się ledwie poszlaki, własne umiejętności dedukcji i wiernego kompana w postaci kamerdynera, to działa się niejako po omacku. Dosłownie. Pamiętajmy, że rzecz dzieje się w 1900 roku. Latarka to największa fanaberia, jaką widział Zachód, a nikt nie słyszał o tym, żeby palce zostawiały jakiekolwiek ślady. DNA przebywa wciąż w dziale hard science-fiction i się nawet filozofom nie śniło. 
Natomiast społeczno-obyczajowe tło wydarzeń zasadza się na kwestii polsko-niemieckiej. Kwiatkowska nie zapomina o niechęci swoich krajan do najeźdźcy, choć wspomina o niej z umiarem, toteż wątek historyczny nie dominuje nad fabułą. Nie ma tu moralizatorstwa czy akademickiego pitu-pitu, Kwiatkowska nie wykłada historii rozbiorów Polski ani nie agituje przeciwko Szwabom. W rezultacie niewiele się z powieści wynosi poza czystą rozrywką; jeśli Kwiatkowska chciała przemycić w swojej książce jakąś naukę, to niezbyt jej się to udało. Osadzenie akcji na tle realiów początku XX wieku jest mocno ugruntowane i jednocześnie subtelne, choć przecież pomiędzy rzeczywistością a fabułą książki jest tak ogromny kontrast. I jak sądzę jest to sukces autorki. Brak tu bowiem sztuczności, usilnej stylizacji, która z kolei mogłaby zaowocować śmiesznością czy groteską. „Zbrodnia w szkarłacie” została napisana współcześnie, ale wcale się tego nie czuje.
Jest tylko jedna rzecz, która mnie irytowała w lekturze. To personifikacja wszystkiego, nadmierne nadawanie przedmiotom i zjawiskom nieożywionym cech ludzkich, emocji i myśli. Przykład? „Tapicerka bezwstydnie pokazywała swą bieliznę”, „…za parawanikiem wstydliwie skrywał się stojak z miednicą i dzbanem”, „smuciła się popielata suknia”, „wiatr odpoczywał”. I trzy spośród czterech fraz pochodzą z jednej strony… Taka poetyckość ma swój urok, gdy stosowana z umiarem, tutaj coś wymknęło się spod kontroli. Zaś niektóre elementy stylu wzbudzają sympatię, bywają bowiem sformułowania nieco zabawnie brzmiące, jak „Uwijała się Jerzowa, pokrzykiwała i siała zamęt”. Jeśli intencją autorki było rozbawić czytelnika, to się jej udało.
Oczywiście muszę wspomnieć o kocie Leonie, który jest najwspanialszą postacią literacką, jaką miałam przyjemność poznać w ostatnim czasie. Za Leona ogromny plus, widać, że autorka jest świetnym behawiorystą! 

„- Czemu tylko one śpiewają? – dziwił się Morawski.
- Żeby kucharki miały pewność, że nie wyjadają orzechów do tortu – wyjaśnił kamerdyner”

Reasumując, „Zbrodnia w szkarłacie” to szalenie lekka i niewymagająca wysiłku intelektualnego, przyjemna opowieść. Posiada wszelkie elementy niezbędne do uznania jej za wyśmienitą powieść rozrywkową – ciekawa intryga, zaskakujące zakończenie, barwni bohaterowie i zabawne dialogi. Brak tu jakiejś szczególnej psychologizacji, wręcz przeciwnie, nie mamy głębokiego wglądu w psychikę bohaterów, przedstawiani są raczej dość powierzchownie; to też cecha charakterystyczna gatunku, nieprawdaż? 

Pomysłowe materiały promocyjne
Na koniec - dla niezdecydowanych - napomknę jeszcze, że powieść jest napisana kwiecistym językiem, momentami nieco archaicznym i niezrozumiałym, ale wszelkie niuansiki i pułapki słowne wyjaśnia kontekst. Szalenie podobała mi się ta zabawa autorki z językiem polskim. Zresztą oceńcie sami:

„Kmicic miał na sobie czerwony kontusz, pod spodem biały żupan, na wierzchu białą delię podbitą bobrami, na głowie czapkę z piórami przypiętymi spinką, a za pasem paradną karabelę”.


I jak? Nie mam bladego pojęcia, jak wyglądał Kmicic, ale miał fajną czapkę. Polecam wielbicielom gatunku i lekkiej literatury spod znaku retro.

Katarzyna Kwiatkowska
Zbrodnia w szkarłacie
Wydawnictwo Znak 2015
„Kupuj ziemię – już jej nie produkują” [Mark Twain]

Komentarze