Bez znieczulenia, Juliusz Wojciechowicz

"Czasy poczytności opasłych potworów spod ręki Stephena Kinga minęły wraz z nim samym. Czas się pogodzić z tym faktem, jak i z tym, że mamy schyłek lat dwudziestych i niedługo wkroczymy w trzecią dekadę. To i tak cud, że ludzie jeszcze czytają"

Ech, ci mężczyźni… Miewam, podobnie jak wiele koleżanek mojego pokolenia, ogromną słabość względem etosu zapijaczonego, śmierdzącego pisarza, przelewającego swoje niezrozumiałe myśli i frustracje na zaplamiony tłuszczem papier, z nieodłącznym petem wiszącym smętnie u boku ust. Taki Hłasko na przykład. Już mi się kiedyś zdarzyło porównać Wojciechowicza do Hłaski i, na szczęście, nie muszę się z tego porównania wycofywać. Nie muszę i absolutnie nie chcę. Wyczekany zbiór opowiadań tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że… warto było na niego poczekać. Pierwsze skojarzenie z zapijaczonym pisarzem wcale nie tyczy się Wojciechowicza jako człowieka po drugiej stronie pióra, ale narratora jego powieści, niezależnie od tego, czy opisuje grubego, spasionego nieudacznika, czy przystojnego zakapiora. Trudno to wyjaśnić, ale niejako alter-ego Wojciechowicza jest w mojej wyobraźni od dawna mocno utrwalone w ten specyficzny sposób. Cynizm, mrok, groteska – charakterystyka prozy naszej wstępującej gwiazdy grozy w stylu noir (nie wiem, czy coś takiego istnieje, takiego miszmaszu pulpowego to jeszcze świat nie widział; widać Wojciechowicz jest prekursorem czegoś zupełnie nowego) jest wciąż niejednoznaczna, ale wciąż intryguje i przyciąga.
          Króciutkie formy to nie bułka z masłem i wie o tym każdy, kto kiedykolwiek czytał szorciki chociażby Stephena Kinga. Z opowiadaniami bywa różnie, bywa niebezpiecznie. Czasem są tak błyskotliwe, że czytelnik znacznie dłużej, niż zajęła mu lektura, duma nad ich genialnością. Niestety, częściej można je przyrównać do mało satysfakcjonującego, nastoletniego zbliżenia; raz-dwa i już, po akcie pozostaje niesmak, lepki brud i zażenowanie. Dla pisarza chyba nie ma nic gorszego od świadomości, że czytelnik zbył jego twórczość wzruszeniem ramion. Zwłaszcza, jeśli tak, jak bohater „Bestsellera”, skracał, ubarwiał, udoskonalał… No, każdy, kto przeczyta „Bez znieczulenia” wie, to że maksymalnie chybione porównanie, ale tak je tutaj zostawię ;)

Nie będę opisywała każdego z opowiadań po kolei, bowiem mija się to z celem – tekstów jest bodaj około 30 i każdy jest mniej lub bardziej godny uwagi. Kilka sprawiło, że spadły mi kapcie z nóg, kilka mnie nie zainteresowało w ogóle, cóż, taka specyfika zbioru opowiadań. Sądzę, że w przypadku „Bez znieczulenia” duże znaczenie ma aktualne samopoczucie czytelnika. Dlaczego? Przyczyna jest prosta – Wojciechowicz jest szalenie metaforyczny, przez co jego teksty można rozumieć dwojako; generalnie bliżej mu do groteski i hiperboli, niż realizmu. Choć historie są mocno zakotwiczone w gruncie i trudno się tu doszukiwać oniryzmu, to można wyczuć sporą dawkę metafizyczności, ale nie w konwencjonalnym ujęciu. Autorowi „Bez znieczulenia” znacznie bliżej do fantastyki i sci-fi niż do dramatu czy obyczaju. Większość tych historii jest błyskotliwa, ale i gorzka, smutna, ironiczna; cóż, taka już natura groteski. Grunt, że po każdym opowiadaniu chce się przeczytać następne, a każde kolejne wymusza przynajmniej lekki uśmieszek. Tak, to są dobre historie.

Wojciechowicz wypracowuje swój unikalny styl powoli, choć wiele osób mogłoby określić go naśladownictwem nurtów i stylów z przeszłości. Ja myślę, że ten swoisty, juliuszowy styl to efekt działania całej gamy popkultury; Wojciechowicz po prostu wydobywa z niej to, co najlepsze. Podoba mi się to, że nigdy temu nie zaprzecza, wręcz przeciwnie, klasyczne formy przekształca po swojemu, pozostawiając należny im rdzeń, istotę. Te metamorfozy prowadzą do wypracowania nowej jakości. Pewien wzorzec estetyczny, charakterystyczny dla m.in. bitników pokroju Bukowskiego, da się zauważyć, gdy się mocno przyjrzeć. To ta twórcza niepokorność, pazur, buntowniczość i trzeźwe, choć niezbyt optymistyczne, spojrzenie na świat. Przynajmniej przez te literackie okulary. Dorzućcie do tego pulp, papkę popkulturową, celną obserwację plugawej rzeczywistości pełnego obłudy, fałszu i konsumpcjonizmu XXI wieku, i macie coś na wzór literackiego Tarantina. 

"Bez znieczulenia" to imponujący zbiór, mocno zresztą przeze mnie wyczekany. Jestem wielbicielką prozy Wojciechowicza odkąd przeczytałam jego fenomenalne opowiadanie w zbiorze "Człowiekiem jestem" i cieszę się, że mnie nie zawodzi. Samo wydanie jest bez zarzutu, świetna, pasująca okładka plus doskonały wstęp autorstwa Marka Zychli (serio! majstersztyk!) plus wciągająca treść zakończona satysfakcjonującym posłowiem (uwielbiam to u Kinga, uwielbiam i u Wojciechowicza) dają w efekcie kawał dobrej książki. Każdy wielbiciel współczesnej prozy polskiej po prostu musi ją poznać.

     Zresztą... Wojciechowicz może być Hłaskiem nowego pokolenia. Czytajcie go. 

Bez Znieczulenia
Juliusz Wojciechowicz
Wydawnictwo GMORK 2016

Komentarze