Kryptonim "Frankenstein", Przemysław Semczuk


"Tak, był jeden Joachim, dobry ojciec i mąż, dobry kolega, chętnie wszystkim pomagający, i drugi Joachim - zbrodniarz. Można nie wierzyć, ale w każdym człowieku tkwi zło i dobro. W moim przypadku zostałem zdominowany przez zło"

Ile to razy słyszeliśmy ten truizm, że "życie przerasta fikcję"? Mimo to przeciętny czytelnik prędzej sięgnie po beletrystykę, niż literaturę faktu. I wówczas często omijają go naprawdę niezłe rzeczy. W przypadku książki "Kryptonim Frankenstein" mamy dwa w jednym - beletryzowaną powieść opartą na prawdziwej historii, na domiar dobrego naszej, polskiej, całkiem niedawnej. Tytułowym "Frankensteinem" jest bowiem Joachim Knychała, seryjny morderca kobiet, który działał na terenie Górnego Śląska na przełomie lat 70-80. Drugi wampir po Zdzisławie Marchwickim (którego wina jest do dzisiaj kwestią dyskusyjną) był drapieżnikiem, dla którego zawiłe i mroczne uliczki ówczesnej górniczej Silesii były środowiskiem naturalnym.
Knychała, nie trzymając się jednego modus operandi, atakując różne ofiary w różnych miejscach, przez wiele lat unikał krat. I jak czytamy w najnowszej powieści Przemysława Semczuka, trudno doszukiwać się w Knychale cech arcyciekawego, hollywoodzkiego czarnego charakteru na miarę Hannibala Lectera, ale to może dlatego, że w odróżnieniu do tego drugiego, Joachim Knychała był jak najbardziej rzeczywisty.

W powieści Semczuka podoba mi się wszystko - od szeroko zakrojonej akcji promocyjnej wydawcy, który wraz z powieścią przesłał mi przedruki akt sprawy, do skrupulatnego opisu poszczególnych dni z życia wampira. Kawał dobrej, reporterskiej roboty! Choć historia została dla celów powieści sfabularyzowana, to nie mam wrażenia, że autor celowo "zbestializował" głównego bohatera. Wręcz przeciwnie. Kwestie psychologiczne zostały niejako zepchnięte na dalszy plan i omówione po łebkach, tak że czytelnik do pewnych wniosków musi dojść sam. Podoba mi się taka narracja, gdyż tutaj - w odróżnieniu do opowieści kryminalnych całkowicie opartych na pomyśle autora - prym wiodą fakty, a grozę i napięcie tworzy sama świadomość prawdziwości historii. Pomimo tego, iż czytelnik z góry wie, kto zabił oraz co się z nim stało, "Kryptonim Frankenstein" czyta się z niesłabnącą przyjemnością i uwagą. 
"Duś go, Romek. On wyraźnie reaguje. Jestem pewny, że ją zabił"
Książkę oparto całkowicie na postaci Knychały. Chociaż Semczuk opowiada o pracy milicji, nietypowych metodach przesłuchań (jak na tamte czasy - unikanie bicia aresztanta było nie do pomyślenia), przedstawia przebieg wizji lokalnych itp. - to stanowi to raczej uzupełnienie opowieści, niż jej motyw przewodni. Sytuację z pewnością ułatwił fakt, że znana jest osoba mordercy i wszelkie akta, a sprawa została wyjaśniona - taki np. "Zodiak" Roberta Graysmitha musiał być oparty na samym śledztwie, gdyż morderca ten nigdy nie został złapany, toteż próba uczłowieczenia go czy dopowiedzenia jego myśli i emocji podczas popełniania mordów (i zabawy z policją) doprowadziłaby do utraty wiarygodności samego Graysmitha.  Tu mam wrażenie, że autor poruszał się z ogromną rozwagą, jak po rozżarzonych węglach, uspójniając poszczególne epizody fabularną klamrą przy braku nadmiernego folgowania wyobraźni. Delikatnie, dzięki czemu wypadło bardzo wiarygodnie.
Sądzę, że oparcie fabuły na prawdziwych zdarzeniach i uniknięcie nudnej retoryki sprawozdania czy pozbawionych emocji protokołów policyjnych jest nie lada sztuką. A jednocześnie oparcie się pokusie nadania bohaterowi - w tym przypadku przecież szwarccharakterowi - cech czy to nadmiernie pozytywnych (by go uczłowieczyć, by czytelnik się nad nim litował) czy to nadmiernie negatywnych (by stworzyć z niego bestię) dla celów wzbogacenia psychologicznego postaci wskazuje, że autor zdecydowanie dojrzał do opowiedzenia tej historii. To taka polska wersja "Doktora Jeckylla i Mistera Hyde'a", w której autor, opisując brutalność oprawcy opiera się na obiektywnym przedstawieniu zdarzeń, wystarczających do tego, by wypełnić fabułę grozą.
Nie czytałam "Bestii. Studium zła" Magdy Omilianowicz o Leszku Pękalskim, ale czytałam "Zdarzenia Leszka P." - i ta druga była po prostu miałkim i niewiele wnoszącym nagromadzeniem suchych faktów. Gdzie jest granica między nudnym sprawozdaniem, a trzymającą w napięciu powieścią? Jest na tyle nieuchwytna, że tylko niektórzy autorzy umieją ją przekroczyć. I całe szczęście! 
"- Na co się gapisz? - wybełkotała. - Wyciągaj i rżnij.
Zrobiło mu się niedobrze. Poczuł, jak zalewa go fala obrzydzenia i odrazy do tego czegoś, co trudno było nazwać kobietą. Widział przed sobą coś nieludzkiego, jakieś zwierzę czy raczej wstrętną górę mięsa. Nie zastanawiając się wiele, postanowił potraktować dosłownie jej propozycję. Wyjął z kieszeni mały scyzoryk i otworzył ostrze"


Osobiście przepadam za taką literaturą i jestem bardzo ukontentowana "Kryptonimem Frankenstein", przywodzącym mi na myśl świetne pozycje Roberta Ziółkowskiego czy Piotra Głuchowskiego. W tym momencie jednak Semczuk wygrywa tym, że oparł swoją opowieść na gruntownym, starannym researchu i faktach. Jedyna wada powieści - i to jest ocena całkowicie subiektywna - to zbyt drobiazgowy opis aglomeracji Górnego Śląska, każdej ulicy, komunikacji publicznej, bloków. Ta skrupulatność geograficzna byłaby łatwiejsza do zniesienia, gdyby do książki dołączono choćby poglądową mapę. A tak, dla laika nie znającego topografii Śląska jest całkowicie zbędna. Niemniej jest to szczegół pozostający absolutnie bez wpływu na ostateczny odbiór powieści. Powieści, która - moim zdaniem - jest zdecydowanie warta poznania. 

Kryptonim "Frankenstein"
Przemysław Semczuk
Wydawnictwo W.A.B.




Komentarze